Jakiś czas temu napisałem o tym, jak pewien znany socjolog i finansista razem przewidywali obecny kryzys. Obydwaj byli zdania, że jego skala może być porównywalna z kryzysem z 1929 roku, a nawet wyrażali obawy, że może on zachwiać stabilnością instytucji finansowych, społecznych, czy politycznych. Innymi słowy, byli zdania, że będziemy mieć do czynienia z prawdziwą zapaścią świata, który do tej pory znaliśmy. W Polsce, jakoś nikt nie chciał w to wierzyć. Pojawiły się głosy pełne sceptycyzmu i powątpiewania, czy aby owe „czarne wizje” nie są przesadą, a jeden z ekonomistów w swoim felietonie wyraził przekonanie, że obserwatorzy, którzy ostrzegają nas przed kryzysem i jednocześnie postulują wprowadzenie pewnego zakresu kontroli nad wolnym rynkiem mylą wolny rynek z „wolnymi żartami”.
A jednak owe „czarne wizje” nie okazały się mrzonką. Przepowiadany kryzys się pojawił i wciąż przybiera na sile. W pojawiających się w mediach informacjach, komentarzach, czy artykułach można śledzić zmiany postrzegania i definiowania sytuacji związanej z rozwojem kryzysu. Wpierw mieliśmy doniesienia o problemach na rynku kredytów mieszkaniowych w „dalekiej” Ameryce. Potem powoli pojawiały się złe wieści z Europy Zachodniej i coraz bardziej niepokojąco zbliżały się w kierunku naszego kraju.
Media stosowały głównie dwie strategie.
1. Strategia strachu – gazety zwykle umieszczały na pierwszych stronach zdjęcia zrozpaczonych maklerów na tle wykresów giełdowych.
2. Strategia „nam to nie grozi” – pojawiały się materiały poradnicze, o tym, aby nie panikować, że wszystko jest w porządku i nie mamy, czego się obawiać. Na przykład, Gazeta Wyborcza przygotowała materiał, w którym próbowała pokazać, że Polacy w ogóle nie odczuwają kryzysu, a jeśli już to może nieco ostrożniej wydają swoje pieniądze.
Jednak, gdy zaczęły padać na Zachodzie i w USA kolejne banki, zaś niektóre branże stanęły na krawędzi bankructwa (branża motoryzacyjna) powiało prawdziwą grozą. Nadal zdarzały się wypowiedzi menadżerów, którzy twierdzili, że u nas nie ma i nie będzie żadnego kryzysu, że to tylko „psychologia”. Ale seria negatywnych wydarzeń nie ominęła Polski i to nie tylko, jeśli chodzi, o giełdę, ale też o sferę jak najbardziej realnej gospodarki.
Co postronny obserwator ma myśleć, jeśli czyta, że w styczniu 2009 roku produkcja przemysłowa spadła o prawie 15 procent, a dodatkowo wzrosły też ceny i to więcej od oczekiwań, bo aż o 3 procent? . Czy to jest jedynie wypadek przy pracy, krótkie zachwianie trendu, korekta? Nie, to jest jeden z objawów rozpoczynającej się recesji.
Równocześnie od jakiegoś czasu zaczynają pojawiać się informacje o tym, jak rośnie liczba osób skarżących się na objawy depresji – to pracownicy, którzy przestali być pracownikami i zostali zwolnieni lub pracownicy, którzy boją się, ze zostaną w najbliższym czasie zwolnieni i nie wytrzymują napięcia i uciekają w depresję. Nic dziwnego – dane za styczeń 2009 roku wskazują, że liczba bezrobotnych wzrosła o 160 tys. w porównaniu do poprzedniego miesiąca – to największy wzrost bezrobocia w porównaniu do analogicznych okresów od 2000 roku, a to podobno dopiero początek.
Następuje też zmiana języka, jakiego używa się do opisu sytuacji w USA i na rynkach zachodnich. To już nie, jak do niedawna, jakiś niegroźny dla Polski zwykły spadek produkcji, czy spowolnienie gospodarcze. W mediach można usłyszeć lub przeczytać takie określenia, jak: ekonomiczne Pearl Harbour (por. Puls Biznesu), kryzys wytworzył atmosferę strachu, Saab nad przepaścią. Mamy już do czynienia z innymi „hasłami” – zupełnie odmiennymi niż mieliśmy do czynienia na samym początku tej historii.
Co się zmieniło? Czy było to wiadomo od początku? Dlaczego niektórzy mieli odwagę, a może też byli na tyle przenikliwi, aby dostrzec, co się święci, a niektórzy nie? Czy czasem zabawa z językiem wśród dziennikarzy i brak odwagi z ich strony wytworzyła wśród ich czytelników jeszcze większą obawę i strach, nie tylko wśród czytelników zresztą, ale też – i chyba to ważniejsze – wśród decydentów (właścicieli firm, inwestorów, prezesów dużych korporacji).
Mimo, że media na początku starały się uniknąć siania paniki, jednak nie zawsze skutecznie (wspomniane zdjęcia przerażonych maklerów giełdowych mogły wywoływać przecież u nie jednego czytelnika niepokój, a nawet lęk) samospełniająca się definicja katastrofy zaczęła przybierać na sile. I tak, jak na początku mieliśmy przewagę niedowiarków, a jedynie nieliczni zdawali sobie sprawę z tego, co się świeci – to teraz już chyba więcej jest przerażonych, którzy szukają nerwowo potwierdzenia tego, że prawdziwa katastrofa już nadeszła.
A przecież wszystko zaczęło się od sposobu, w jaki pisano o bankructwie kilku amerykańskich banków.